top of page
Zdjęcie autoraDominika Świątecka-Majewska

WSTAWAJ

Newsletter

czerwiec 2015

WSTAWAJ

****************************************

Widziałaś film Whiplash? Obejrzyj. Warto. Gdy wchodził do kin – wiedziałam, że muszę go zobaczyć. Gdy go oglądałam – wbił mnie w fotel, na zawsze już coś we mnie zostawiając.

Film jest opowieścią o młodym chłopaku, który ma wielką pasję – grę na perkusji i wielkie marzenie – zostać jednym z najlepszych perkusistów na świecie. Tak. Dobrze czytasz. Nie dobrym perkusistą. Nie świetnym perkusistą, nie najlepszym w kraju, ale jednym z najlepszych W OGÓLE. Wielkie marzenie, co? Ogromne. Imponujące. Film opowiada drogę tego chłopaka do obranego celu. I, jak przypuszczasz, nie jest to droga łatwa. Jest pot, wysiłek, trud, zaangażowanie, wyrzeczenia, krew, łzy, determinacja, cena płacona, konsekwencje, czas poświęcany. Niebywała droga. Wielka, poruszająca i imponująca droga człowieka, który bardzo czegoś chce, który ma wielkie marzenie.

W tym filmie jest mocna, niezwykle mnie ujmująca, scena. Scena spotkania z porażką. Gdy po wielu perturbacjach, chłopak dociera do miejsca, w którym marzył, by być. Dociera oczywiście nie w lukrowej miękkości i komforcie, ale w okolicznościach potęgujących całe wyzwanie. Wszystko napięte jest do granic możliwości. To TA CHWILA. TA SZANSA. Wielka sprawa, wielka możliwość, potencjalnie wielki sukces. I… nie daje rady. Nie daje rady! Opuszcza ramiona nisko, zwiesza głowę, odkłada pałeczki i … opuszcza miejsce próby. Schodzi ze sceny. Upokorzony, przegrany, mały, słaby, niemalże złamany w pół. Na oczach wielu ludzi. Kibicujących mu i będących przeciw niemu. Na oczach wszystkich. Złamany człowiek, który zostawia wszystko, co stanowiło jego życie i schodzi ze sceny.

Wyobrażasz to sobie?

Pomyśl, co można czuć zostawiając wszystko, co ma dla Ciebie największy sens? Co można czuć rezygnując z tego, co chciałaś mieć, kim chciałaś być? Potrafisz to sobie wyobrazić?

Ja potrafię.

Ja wiem.

Nie urodziłam się coachem. Choć, czasem się śmieję, że byłam nim od zawsze, nawet nie wiedząc co to jest coaching. Niemniej jednak – rodząc się nie dostałam certyfikatu coacha, ani potem też nikt go nie dał mi za darmo. I nie był to wybór moich studiów, ani późniejszego doktoratu, ani wynikającej z tego pracy. Nic z tych rzeczy.

To było marzenie. Wielkie marzenie wynikające z potrzeby serca. Wielkie marzenie wyrosłe na tym, czego czułam całą sobą, że choć niebywale prestiżowe i wygodne – to już nie chcę. Marzenie, które dla mnie było wszystkim, bo determinowało jakość mojego życia. Albo będę tym, kim chcę być i będę żyła tak, jak chcę, wyrażając i realizując siebie,

albo… zostanę w tym, co jest, na zawsze już wiedząc, że to substytut i niechciana namiastka, pamiętając jednocześnie o tym, czego pragnę.

To tak, jakbyś marzyła o domu, a zadowoliła się… wynajmowanym w cztery osoby pokojem w mieszkaniu sąsiada.

Moja droga, podobnie, jak w filmie Whiplash, była długa i bardzo trudna.

Jedna z jej sekwencji jest w skrócie taka.

Rok temu obroniłam międzynarodową certyfikację plasującą mnie w elicie najlepiej wykształconych i przygotowanych coachów w świecie! Tak. Nie w Olsztynie, nie w Polsce, ale w świecie. Żeby do tego miejsca w ogóle dojść – przez dwa lata pracowałam, uczyłam się i studiowałam non stop. Non stop. Gdy piszę: non stop, nie mam na myśli 8 godzin dziennie od poniedziałku do piątku, ale kilkanaście godzin dziennie, codziennie. Non stop. Dwa lata. Latałam na zjazdy do Londynu. Potem uczestniczyłam w tele-konferencjach, tele-wykładach, spotkaniach online z ludźmi ze świata. Wszystko poza pracą na pełen etat, którą wykonywałam. Dodatkowo więc pracowałam z klientami, jako coach, wyrabiałam dodatkowe przepisowe płatne godziny pracy coachingowej z klientami, nagrywałam sesje coachingowe, które potem wysyłałam w świat do zagranicznych superizorów, spotykałam się z nimi na indywidualne superwizje, na superwizje grupowe, uczestniczyłam w zajęciach kształcących, studiowałam, czytałam, zgłębiałam, uczyłam się, rozmyślałam, potem wiedzę zdobytą wdrażałam i prowadziłam klientów, towarzysząc im w ich procesach. Dodatkowo prowadziłam zajęcia tańca, to praca dorywcza, którą od kilku lat wykonuję. Ważna, bo łączę pracę z ciałem w pracy coachingowej. Ograniczyłam wszystko do niezbędnego minimum. Określona ilość godzin na sen. Rezygnacja z gotowania, robienia zakupów itp. na rzecz jadania w restauracyjkach. Rezygnacja z rzeczy ważnych na rzecz ważniejszych. Bolesna. Pamiętam, jak płakałam rezygnując z tego, co ważne i co kochałam, a na co nie miałam czasu i przestrzeni w kalendarzu mojego życia. Rezygnacja z życia towarzyskiego. Wysoka selektywność wynikająca z dbałości o czas i swoją energię. Selektywność osób, spotkań, aktywności. Cena. Inwestycja. Wszystko obliczone na efekt. Wielka determinacja. Wielka koncentracja. Wielka inwestycja: finansowa, czasowa i energetyczna.

Londyn - jedna certyfikacja. W międzyczasie studium w Polsce z art.-coachingu u Maćka Bennewicza. I potem wspominany przeze mnie na wstępie egzamin certyfikacyjny, podczas którego coachowałam jednych z najlepszych coachów w świecie. Zakończony wielkim sukcesem. Ten ostatni egzamin był rok temu. Rok temu.

Po okrzykach i płaczu radości, po okresie wypoczywania po dwuletnim maratonie - wyraźnie i boleśnie zdałam sobie sprawę, że bycie dobrym, ba - nawet świetnym coachem - to jedno, a tworzenie swojego biznesu i budowanie swojej marki to zupełnie inna sprawa. Zrozumiałam, że można być fenomenalnym, nawet najlepszym na świecie coachem i … przegrać. Przegrać! Nie być rozpoznawaną, widzianą, szarpać się desperacko, próbując nieudolnie znaleźć klientów i stworzyć platformę do spotkania z nimi. Bo tylko wtedy można zaprezentować swój dar i dać drugiemu człowiekowi przestrzeń na decyzję odnośnie własnych potrzeb i swojej drogi. Bez umiejętności biznesowych najlepszy coach ze swoim darem sczeźnie w czterech ścianach własnego lokum. Zrozumiałam to wtedy bardzo wyraźnie.

Próbowałam. Pracowałam jako coach, ale Ci klienci, którzy mieli do mnie dotrzeć – już dotarli. Całą sobą czułam, że potrzebuję wypłynąć na szersze wody. I … nie miałam bladego pojęcia jak! Kupiłam książki o biznesie i marketingu, myślałam intensywnie, składałam fakty, obserwowałam, inwestowałam moje kruche pieniądze w kursy, które miały mi pomóc, ale… w mojej głowie robiło się coraz bardziej chaotycznie. Coraz więcej wiedziałam o biznesie, coraz więcej wiedziałam o marketingu i budowaniu marki i … coraz wyraźniej widziałam, jak mało wiem i jak nie umiem tego przenieść w rzeczywistość. Czułam, jak wielkie marzenie się rozłazi; że to, w co zainwestowałam dwa lata codziennego maratonu, moje serce i energię, moją nadzieję, rozpływa się z powodu moich nieumiejętności biznesowych i wynikającego z tego braku klientów w ilości, która opłaci rachunki i pozwoli mi żyć tak, jak chcę.

Byłam złamana prawie tak, jak ten chłopak z Whiplash. Smutna. Przerażona, zrozumiawszy, że w każdym miejscu można przegrać. Nawet z najlepszym w świecie certyfikatem. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, by ogarnąć biznes. Pracowałam, uczyłam się, próbowałam, podejmowałam się nowych sposobów, pytałam, szukałam, czytałam. Wszystko, wszystko…, z miernym rezultatem. Niewystarczającym, by stworzyć z tego sposób na życie. Moja wiara, energia i siły upadły tak nisko, że płakałam zbolała, nie mając już pomysłu, co i jak zrobić, by zaskoczyło. Czułam, że jestem w ślepej uliczce, że to koniec. Moje serce wyło z bólu, bo to, co było moim marzeniem, przeciekało mi przez palce. Nie wiedziałam, co zrobić. Skończyły mi się pomysły, co jeszcze mogę zrobić.

I wtedy poszłam na film Bogowie o Relidze. Film, który poruszył mnie do cna. Opowiadał historię człowieka z wizją, z pasją, z poczuciem misji. Jego starania, drogę i piętrzące się w nieskończoność na tej drodze trudności. Pokazywał ludzi, którzy tracili wiarę po drodze i Jego, który szedł nią niezłomnie, mimo wszystko, a może dzięki wszystkiemu. Człowieka zmęczonego, ale skoncentrowanego, zdeterminowanego i wierzącego tak bardzo, tak bardzo, że to niebywałe. Człowieka, który padał na twarz, pił, płakał i wstawał i szedł dalej, ciągnąc za sobą ludzi. Wstawał i szedł dalej. I zrobił dla świata i ludzi to, co zrobił. Wiesz co.

Wyszłam wtedy z kina i długo i głośno płakałam. Całą sobą poczułam, że przegrywam. Płakałam siostrze w rękaw w zimny wieczór, czując, że tracę to, co ma dla mnie głęboki sens – swoją drogę. Wracając do domu zadałam sobie pytanie:

- Kto może sprawić, że Ci się nie uda? Że to będzie porażka?

- Ja – odpowiedziałam sobie – Tylko ja.

Wzięłam oddech. Zatrzymałam się. Wytarłam łzy i znów wzięłam oddech.

- Kiedy może Ci się to nie udać? – zapytałam siebie.

- Gdy nie będę nic robiła. Gdy się poddam. TYLKO WTEDY.

TYLKO WTEDY.

Ten moment zmienił wszystko.

Nie uda Ci się, jeśli się poddasz.

Nie uda Ci się, gdy oddasz walkę (swoje życie i jego jakość) walkowerem.

Nie uda Ci się, gdy nie spróbujesz.

Nie uda Ci się, gdy zrezygnujesz.

I już na pewno nie uda Ci się, gdy w ogóle nie zaczniesz działać.

Wtedy nie uda Ci się na pewno.

W przeciwnym razie – nie ma takiej opcji!

Jeśli Ci na czymś zależy – zrób wszystko – wszystko, by to osiągnąć!

I gdy upadniesz, gdy spotkasz porażkę – WSTAŃ.

Możesz zbolała siedzieć i płakać, ile potrzebujesz, ale nie przepłacz życia.

To nie załatwi sprawy, prawda?

To nie przybliży Cię do Twojego marzenia, prawda?

PŁACZ, ILE POTRZEBUJESZ, ROZŁÓŻ RĘCE W NIEMOCY, LEŻ BEZSILNA, ALE W KOŃCU WSTAŃ.

WSTAŃ, GDY SIĘ PRZEWRÓCISZ!

I idź dalej!

Do przodu!

Nie ustawaj!

Jeśli staniesz – dostaniesz to, co jest w tym miejscu. Nie więcej.

Jeśli wybierasz mało – dostaniesz mało.

Jeśli masz marzenie i chcesz od życia więcej – idź po więcej.

Nikt za Ciebie tego nie zrobi.

Zmęczenie i trud są ogromne. Ponoszona cena i inwestycje także.

Jeśli jednak chcesz się poddać -

- rezygnując z siebie i ze swojego życia, sprawdź, czy oby na pewno jesteś w stanie zapłacić cenę, jaką sobie szykujesz:

rezygnację z tego, co ważne,

rezygnację z marzeń;

bylejakość;

życie namiastką

siebie stłumioną i w pozycji „oby oby”.

Jeśli się na to nie zgadzasz – WSTAŃ.

WSTAŃ I IDŹ PRZED SIEBIE.

TY JESTES KOWALEM SWOJEGO LOSU.

OD CIEBIE ZALEŻY JAKOŚĆ TWOJEGO ŻYCIA.

MOŻESZ !!!

STAĆ CIĘ NA WIĘCEJ, NIŻ MYŚLISZ!

Jeśli chcesz – potowarzyszę Ci w drodze. Warunek jest jeden – musisz chcieć ruszyć w drogę ku sobie takiej, jaką chcesz być. Musisz chcieć być większą, niż „oby, oby”. Musisz chcieć wstać i iść.

Jeśli jest w Tobie chcenie – wtedy wlezę z Tobą w każdą trudność i polezę z Tobą przez każdy odcinek Twojej drogi.

Musisz jednak chcieć. I wstać. To warunek.

Ja mam dużo sił, choć czasem padam złamana.

Odkryłam jednak, że potem wstaję silniejsza.

Jak w tym pięknym, japońskim przysłowiu:

Upadając, nigdy nie wstawaj z pustymi rękoma.

WIESZ CO DAJE SIŁĘ?

Świadomość, że mogą Cię rozjechać, przeczołgać, że możesz spaść na nie wiem, jakie dno i wiesz, że się nie poddasz, że wstaniesz, że stamtąd wyleziesz i pójdziesz dalej. Świadomość, że znajdziesz w sobie tyle sił w najczarniejszym dole, by ochronić to, co w Tobie najcenniejsze i co ma dla ciebie sens

– to daje niebywałą moc i pewność siebie.

Ps. Po wieczorze z seansem Bogowie i ciężkim płaczu – zapisałam się na studia biznesowe, które skończyłam i które dały mi warsztat. Co jednak ważne – na przekór lub dzięki wszystkiemu, postanowiłam iść ku wielkiemu i urodziłam pomysł na program coachingowy – 10 miesięczną drogę w cyklu sekwencyjnie ułożonych warsztatów prowadzonych w zamkniętej grupie kobiet. Program nazywa się W RYTM SERCA. Klientki znalazły się natychmiast. Chętne kobiety wypełniły listę uczestniczek w dwa dni !!!

Dwa tygodnie temu zakończyły swoją 10-miesięczną drogę W RYTM SERCA. Dwa tygodnie temu wielką galą skończyła się pierwsza edycja programu, który urodziłam powstawszy ze swojej porażki. Niebawem otwieram nabór na drugą edycję programu, by dawać dar, który mam do dania kolejnym kobietom i by z nimi wędrować kolejne 10 miesięcy.

WSTAWAJ. NIE REZYGNUJ Z SIEBIE I Z TEGO, CO MA DLA CIEBIE SENS.

NIGDY!

20 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page